22.12.2008

Alexandra Pavelková: "Opowieści o Vimce"

Tytułowa bohaterka jest wiedźmą - uzdrowicielką o nadzwyczajnej zdolności do empatii. To dar, a zarazem przekleństwo. Vimka odczuwa cudze cierpienia jak własne, ale potrafi też je koić. Ludzie wierzą, że skoro odbiera ból, równie dobrze może go zesłać. Okazują jej wdzięczność i szacunek, ale się jej boją. Kto nie potrzebuje pomocy "Bolesnej", ten jej unika. Vimka jest bardzo samotna. Nawet gdy spotka i pokocha pogromcę smoków, który budzi te same emocje u zwykłych śmiertelników, nie zazna wiele szczęścia.
"Opowieści o Vimce" od początku nasuwają skojarzenia z Wiedźminem. I bohaterka, i jej wybranek wykazują duże podobieństwo do Geralta. Vimka też przeszła specyficzne szkolenie, a zamiast wiedźmińskiego kodeksu obowiązuje ją przysięga, że będzie pomagać wszystkim bez wyjątku i nie skrzywdzi nikogo. A i forma jednakowa - seria opowiadań, w których przewijają się te same postacie. To nie może być przypadkowa zbieżność, przypuszczam, że Sapkowski zainspirował słowacką pisarkę. Ale w świecie Vimki nie ma elfów, krasnoludów ani hobbitów, choć nie brakuje inych fantastycznych istot: centaurów, południc, wił, smoków, jednorożców, dziwożon i upiorów. I więcej w tych historiach smutku niż humoru.
Alexandra Pavelková ma niezłe pomysły, potrafi zaciekawić i stworzyć w miarę spójną wizję. Opisy są jej mocną stroną, gorzej z postaciami - wypadają nieco blado, poza główną bohaterką, wyrazistą i wzbudzającą sympatię. Ogólnie rzecz biorąc, czyta się całkiem przyjemnie.

18.12.2008

Anita Brookner: "Hotel du Lac"

Na tę książkę natknęłam się przeglądając zwroty w bibliotece. Rzut oka na okładkę i natychmiastowe skojarzenie: "Romans". Już miałam ją odłożyć, ale na odwrocie przeczytałam, że Anita Brookner dostała za "Hotel du Lac" nagrodę Bookera, a tej harlequinom raczej nie przyznają. A że tytuł obił mi się już kiedyś o uszy, więc pożyczyłam i przeczytałam.
Bohaterką jest trzydziestoparoletnia Edith Hope, autorka poczytnych romansów, którą przyjaciele nakłonili do wyjazdu za granicę po skandalu, jaki wywołała. Co takiego uczyniła, dowiadujemy się znacznie później. Swój pobyt "na wygnaniu" w szwajcarskim kurorcie zamierza poświęcić pracy nad kolejną powieścią, korzystając z ciszy i spokoju w wyludnionym po sezonie hotelu. Zamiast tego zostaje wciągnięta w sprawy innych ludzi i zmuszona do przemyśleń nad sobą. Uświadamia sobie, że jej życie przypomina wymyślane przez nią fabuły.
Brytyjska pisarka dokonuje ciekawej analizy psychologicznej swojej bohaterki, inne postacie kobiece też są ukazane w przekonujący sposób. Mimo to, powieść mnie nie zachwyciła, nie znalazłam w niej nic, co by mnie osobiście zaangażowało. O ile Roth pisząc o amerykańskim Żydzie pisze dla wszystkich, to Brookner swoją książkę o Angielkach z wyższych sfer kieruje do pewnej grupy czytelniczek (Angielek z klas niższych?), do której chyba się nie zaliczam. Nie mój świat, nie moje problemy, a ich kaliber też nie taki, żebym się miała przejąć. Ponadto zdumiała mnie teza, że pozycję społeczną może kobiecie zapewnić tylko małżeństwo z dobrze sytuowanym i ustosunkowanym mężczyzną. Czyżby na Wyspach czas się zatrzymał w epoce Jane Austen? Jeśli w założeniu to miała być ironia, to jej nie rozpoznałam. Być może przepadła w przekładzie, który pozostawia wiele do życzenia - niektóre zdania zgrzytają, a miejscami trudno doszukać się w nich sensu.

10.12.2008

Philip Roth: "Everyman"

Najnowsza powieść Philipa Rotha nawiązuje do piętnastowiecznego moralitetu o człowieku, który idzie na spotkanie śmierci i zdaje rachunek ze swojego życia.
Akcję rozpoczyna... pogrzeb głównego bohatera. Nad trumną zbiera się rodzina i przyjaciele i, jak w moralitecie, jedni występują w roli jego obrońców, inni - oskarżycieli. Potem następuje szereg retrospekcji ukazujących epizody z jego życia: szczęśliwe dzieciństwo, praca w agencji reklamowej, trzy małżeństwa zakończone rozwodami, dzieci, wreszcie emerytura, kiedy powraca do swojej pasji - malowania. Autor skupia się na ostatnim okresie życia bohatera, ukazuje, co się kryje w powiedzeniu "starość nie radość": słabość, choroba, cierpienie, odchodzenie rówieśników, samotność, kurczenie się czasu, jaki jeszcze pozostał, świadomość nieuchronnego końca.
Bohater "Everymana" nie ma imienia - każdy z nas może się postawić na jego miejscu. Do tej krótkiej powieści pasuje szkolna formułka o "uniwersalnych, humanistycznych wartościach". Banał, ale oddaje istotę rzeczy. Bardzo dobra literatura.

8.12.2008

Donna Leon: "Śmierć w La Fenice"

Niemiecki dyrygent światowej sławy przybywa do Wenecji na gościnne występy. W antrakcie premierowego spektaklu "Traviaty" w operze La Fenice zostaje otruty cyjankiem. Prowadzący śledztwo komisarz Guido Brunetti szybko odkrywa, że wiele osób z otoczenia denata mogło mu życzyć śmierci. Podobno kilku śpiewakom złamał karierę. Zarzucano mu przykry charakter i homofobię, a także nazistowską przeszłość.
"Śmierć w La Fenice" to pierwsza z serii powieści o komisarzu Brunettim, a zarazem pierwsza książka Donny Leon, która mi wpadła w ręce. Policjant z Wenecji, w odróżnieniu od większości literackich detektywów, nie jest typem zgorzkniałego samotnika, któremu praca przesłania, a nawet zastępuje życie prywatne. Brunetti ma żonę i dwoje nastoletnich dzieci, i choć nie przepada za arystokratycznymi teściami, wydaje się szczęśliwy w małżeństwie. A w pracy z filozoficznym spokojem podchodzi do pomysłów i wymagań szefa - bęcwała i karierowicza.
W tle mamy Wenecję oglądaną oczami Wenecjan i w niczym nie przypominającą pocztówkowych widoczków. Amerykańska pisarka, która mieszka tam od lat, ukazuje miasto po sezonie turystycznym, w gruncie rzeczy prowincjonalne, zatruwane przez okoliczne fabryki i niszczejące, którego chwała dawno przeminęła.
Niezły kryminał, sprawnie napisany, z dość zaskakującym zakończeniem.

4.12.2008

Haruki Murakami: "Tańcz, tańcz, tańcz"

Haruki Murakami to obecnie jeden z najmodniejszych pisarzy - gdzie się nie obejrzę, natrafiam na to nazwisko. Pełno go w księgarniach, w prasie, na blogach i forach internetowych. Po raz kolejny wyszło na jaw, że nie jestem na bieżąco i postanowiłam nadrobić to zapóźnienie. Przeczytałam "Tańcz, tańcz, tańcz" i stwierdzam, że zachwyty nad twórczością Japończyka i jej fenomenalna popularność są dla mnie niepojęte.
Przez pierwsze 100 stron (a powieść liczy ich ponad 500) walczyłam z pokusą, żeby książkę odłożyć i już do niej nie wracać. Potem było nieco lepiej - nie, żeby historia mnie wciągnęła, bo nadal niewiele się działo i wiało nudą - ale chyba przywykłam do maniery autora i uzbroiłam się w cierpliwość. Zagorzali fani Murakamiego gotowi mnie zlinczować za takie bluźnierstwo, ale przyszło mi na myśl, że gdybym skrzętnie spisała wszystko, co robiłam, jadłam, zobaczyłam, usłyszałam, o czym pomyślałam i co mi się przyśniło - bez żadnej selekcji i dbałości o formę - to wyszłoby z tego podobne dzieło.
Bohaterem, a zarazem narratorem jest trzydziestoparoletni tokijczyk zarabiający na życie pisaniem na zlecenie tekstów do czasopism kobiecych i folderów reklamowych. Nawiedzają go sny o hotelu Dolphin w Sapporo, w którym przed laty spędził czas jakiś z dziewczyną imieniem Kiki. W tych snach ona go przyzywa, bierze więc urlop i wyrusza na poszukiwanie... no właśnie, czego? Szczęścia? Sensu życia, który gdzieś zagubił? Utraconego własnego "ja"?
Powieściowe postacie to ludzie samotni, spragnieni uczuć, ale niezdolni do autentycznej bliskości z drugą osobą, bo skupieni wyłącznie na sobie. Posiadają mnóstwo rzeczy, ale nie mają tego, na czym im naprawdę zależy. Wykonują bezsensowną pracę, która nie daje im satysfakcji, ale "ktoś to musi robić", a po za tym, trzeba z czegoś żyć.
Murakami mówi o kosztach, jakie pociąga za sobą życie w zaawansowanym kapitalizmie, o społeczeństwie konsumpcyjnym, w którym marnotrawstwo jest cnotą, o narcyzmie i alienacji. Nie są to błahe problemy, ale nie ma też w jego powieści niczego odkrywczego. Inni już o tym pisali i robili to ciekawiej. Narracja jest rozwlekła i monotonna, z mnóstwem powtórzeń. Fabuła sprawia wrażenie, że autorowi brakowało pomysłów i nie zaplanował całości, lecz rozwijał wątki w zupełnie przypadkowy sposób, wtrącając tu i ówdzie elementy fantastyczne, opisy i dygresje. Nie dostrzegam w tym wielkiej literatury, zasługującej na Nobla, do którego Murakami jest typowany od kilku lat. Być może inne jego książki są lepsze, ale po tej lekturze mnie do nich nie ciągnie.
PS. W powieści pojawia się postać pisarza o nazwisku Hiraku Makimura, o którym mówi się, że "nie jest złym człowiekiem, nie ma jednak talentu". Co nie przeszkadza mu wydawać kolejnych książek i świetnie prosperować. Samokrytyka to czy kokieteria?

2.12.2008

To już dwa lata...

... odkąd dołączyłam do blogosfery. 2 grudnia 2006 r. napisałam pierwszego posta o "Kodzie Leonarda da Vinci" i odtąd pisuję o książkach, które przeczytałam, z mniejszą lub większą częstotliwością. Ta nieregularność bierze się z różnych przyczyn, najczęściej z braku czasu lub chęci. Kilkakrotnie dopadał mnie kryzys w postaci całkowitej niemocy twórczej (a raczej tfurczej), awersji do pisania i poczucia bezsensu tego przedsięwzięcia. Nie miała baba kłopotu, to se bloga założyła... No, bo skoro już zaczęłam się w to bawić, to wypadałoby kontynuować. I powstaje pewnego rodzaju zobowiązanie, wobec osób, które tu zaglądają i wobec samej siebie. Czuję się winna, kiedy zaniedbuję "swoje obowiązki", lista przeczytanych książek się wydłuża, a postów nie przybywa, bo okienko edycji bloggera straszy i przyprawia o paraliż umysłowy. I po co mi to było?
Zaczęłam marudzić niestosownie do rocznicowej okazji, a przecież wypada uznać za sukces, że wykazałam jaką taką wytrwałość i blog do dziś przetrwał. Dzięki niemu poznałam innych moli książkowych, dorobiłam się grona czytelników i komentatorów. Nie jest to grupa pokaźna, ale nie o liczby tu chodzi, lecz o nawiązanie dialogu, poczucie, że nie pisze się w próżnię. Wdzięczna jestem za wszystkie komentarze, motywują mnie do dalszej pisaniny.
Zamierzałam zrobić podsumowanie tego, co przez ten czas przeczytałam i o czym pisałam, ale dziś już sobie daruję. Odłożę ten bilans na koniec roku. Albo do następnej rocznicy ;)