9.12.2007

José Carlos Somoza: "Szkatułka z kości słoniowej"


Piętnastolatka z Madrytu uciekła z domu. Ostatni raz widziano ją w miasteczku letniskowym w Andaluzji, gdzie umówiła się na spotkanie ze swoją nauczycielką. Ale kiedy ta przybyła do Roquedal, nie zastała już dziewczyny, która wyprowadziła się ze schroniska i zniknęła bez śladu. Ojcem zaginionej jest bogaty przedsiębiorca, który prowadzi interesy nie przebierając w środkach, dosłownie po trupach. Może więc chodzić o porwanie dla okupu lub morderstwo podyktowane chęcią zemsty. Potentat zleca odnalezienie córki podstarzałemu płatnemu mordercy, z którego usług już wcześniej korzystał. Nauczycielka dziewczyny upiera się, żeby mu towarzyszyć w poszukiwaniach.
Przyznam, że początkowo z dwojga bohaterów więcej sympatii budził we mnie zawodowy killer. Gadatliwa pani profesor, przekonana o swojej racji, mimo iż całą wiedzę o współczesnej młodzieży zaczerpnęła z kilkuletniej pracy w żeńskiej szkole katolickiej oraz podręczników pedagogiki i psychologii, działała mi na nerwy. Wolałam małomównego i aż nazbyt doświadczonego życiowo Quirósa. Do czasu, bo trudno żywić ciepłe uczucia dla faceta, który niewiele myśli i odczuwa, i z jednakową skrupulatnością wykonuje polecenia, czy chodzi o zabicie niewinnych ludzi, czy poprzedniego zleceniodawcy.
Sięgnęłam po tę książkę zachęcona pochlebnymi opiniami o pisarstwie Somozy. Informacje na okładce zapowiadały rasowy kryminał, a nie czytałam dotąd hiszpańskiego przedstawiciela tego gatunku. Niestety, "Szkatułka z kości słoniowej" nie spełniła tych obietnic. Akcja się wręcz ślimaczy, a fabuła grzęźnie w licznych dygresjach - retrospekcjach, wspomnieniach, snach, opowiadaniach, które pisała zaginona dziewczyna. Niektóre z tych wtrętów są istotne dla dalszego rozwoju wypadków, inne - bez znaczenia. Zbyt wiele tu nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, a na koniec okazuje się, że właściwie nic nie jest tym, czym się wydawało, łącznie z tytułową szkatułką. Autor niepostrzeżenie wciąga czytelnika w jakąś grę, której reguły zna tylko on sam. Nie przepadam za takimi chwytami, choć przyznaję, że styl powieści jest oryginalny, a wiele obserwacji obyczajowych - trafnych. Odniosłam też wrażenie, że Somoza przypisuje nadmierne znaczenie, wręcz moc sprawczą słowu pisanemu, jakby dowartościowywał siebie jako pisarza. Toteż zdziwiła mnie jego wypowiedź: Nie można traktować literatury zbyt poważnie. Książki nie mogą zmieniać życia.(Gazeta Wyborcza, 2007-11-19). Ale czy można mu wierzyć? W swojej powieści dowiódł, że jest sprawny w sztuce manipulacji.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Właśnie mam w planach na kiedyś Somozę ( ale to wiąże się zkupnem książki i min. ta jest na mojej liście).

Wg. mnie on pisze tak inaczej, ma to swój urok i nie potrafię opisać
tej pisaniny.

W sumie niespodziewam się po nim typowego kryminału, zresztą nie wiem czy: może się przesyciłam tym gatunkiem?
Że sięgam po inne?

Ale cieszę się iż przytoczyłaś tą powieść:))

Bruixa pisze...

Rzecz w tym, Judytto, że ja na podstawie tego, co napisano na okładce, spodziewałam się właśnie kryminału. A książka okazała się, bo ja wiem... wariacjami na ten temat, pewnego rodzaju zwodniczą grą. Zdaje się, że nie jest to najlepsza pozycja w dorobku Somozy, więc dam mu drugą szansę. Faktycznie, styl ma oryginalny, a teraz już z grubsza wiem, czego się mogę spodziewać i mam nadzieję, że nie dam się po raz kolejny wziąć przez zaskoczenie.:)