Zanim trafiłam na debiutancką powieść Zygmunta Miłoszewskiego zdążyłam przeczytać "Bezcennego" i trzy kryminały o prokuratorze Szackim. "Domofon" to horror o nawiedzonym domu. Nie jest to żaden stary dwór na odludziu, ale blok z wielkiej płyty na warszawskim Bródnie. Sprowadza się tam młode małżeństwo z prowincji i od razu natyka się w windzie na trupa bez głowy. Okazuje się, że nie jest to pierwszy tragiczny wypadek w tym budynku. Atmosfera się zagęszcza, robi się coraz straszniej...
Dla wywołania nastroju grozy Miłoszewski posłużył się arsenałem chwytów znanych już skądinąd, np. z książek Stephena Kinga (choć i "Anioł zagłady" Buñuela mi się skojarzył), momentami osiągając efekty humorystyczne. Ale udało mu się wykreować wiarygodnych bohaterów i tak sprytnie mnie zmanipulował, że w trakcie czytania parę razy zmieniałam do nich nastawienie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz