Tytuł mnie zmylił - nie tego się spodziewałam. Oczekiwałam fantasy w egzotycznej, blisko- lub dalekowschodniej scenerii, a tu nic z tych rzeczy. Akcja rozgrywa się pod koniec drugiej wojny światowej i/albo tuż po jej zakończeniu. Marek Brener ucieka z obozu jenieckiego, kryje się w litewskich lasach, po czym trafia do kolejnego obozu. Tylko że ten jest jakiś dziwny - przypomina raczej dom wariatów niż łagier. Bohater próbuje się rozeznać w sytuacji, zasięgnąć języka u współwięźniów, ale ciężko mu się z nimi dogadać. Są milkliwi, na pytania odpowiadają wymijająco bądź obsesyjnie drążą swoje ulubione tematy.
Po przeczytaniu kilkudziesięciu stron miałam już jasność, o co w tym chodzi (w przeciwieństwie do zdezorientowanego Brenera, którego wysiłki przy dochodzeniu do prawdy wypełniają niemal całą powieść) i odechciało mi się dalej czytać. Znużyły mnie nocne eskapady bohatera i dziwaczne postacie w surrealistycznej scenerii prowadzące dialogi na cztery nogi. Resztę przekartkowałam, żeby się upewnić, że moje wnioski były słuszne. I zobaczyć, jak Andrzej Ziemiański zakończył tę rozwleczoną na ponad 300 stron metaforę Polski i Polaków. "Miecz orientu" mogę polecić tylko bardzo wytrwałym czytelnikom, którym jeszcze się ta tematyka nie przejadła.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Zainteresowałam się tym Ziemiańskim. Może czytnę ;)
Prześlij komentarz