Pewnego zimowego dnia 1313 roku młodzieniec zwany Grimpow znajduje trupa mężczyzny w zaśnieżonych górach Ullpensu. Przerażony ponurym znaleziskiem odkrywa, że zmarły rycerz był posłańcem niosącym tajemniczy list i dziwny kamień. Przedmioty te całkowicie zmienią jego życie i skierują go ku nowemu przeznaczeniu.
To akurat odpowiada prawdzie. Ale ten, kto napisał, że "Grimpow" to "hiszpańskie Imię Róży", zapewne nie czytał żadnej z tych książek. Powieść Rafaela Ábalosa tyle ma tylko wspólnego z dziełem Umberto Eco, że akcja rozgrywa się w XIV wieku, po części w górskim opactwie, do którego przybywa złowrogi inkwizytor. Mnie "Grimpow" kojarzy się raczej z "Alchemikiem" Coelho i "Kodem Leonarda da Vinci" Browna, przy czym jest od nich słabszy, a to już kiepska rekomendacja.
Autor nagromadził atrakcji bez liku: templariusze, alchemicy i kamień filozoficzny, zaszyfrowane pisma i tajemnicze mapy, sekretne przejścia i śmiertelne pułapki, gotyckie katedry i zamki obronne, turnieje rycerskie i groźni zbóje. Tyle, że wszystko to jakieś drętwe i strasznie naiwne. Postaci szeleszczą papierem i ani przez chwilę nie mogłam uwierzyć w stworzony przez Ábalosa świat. Powieść jest ciągiem łamigłówek przeplatanych pseudomądrościami powtarzanymi do znudzenia przez niemal 500 stron. Odradzam, szkoda czasu. Chyba, że ktoś szuka nieuzależniającego środka nasennego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz